Dla każdego coś innego. Poza rejsami morskimi, PKSW organizuje rejsy po wodach śródlądowych.
Mazury, Kanały Elbląskie, Petla Wielkopolska, rejsy Wisłą… Pływamy wszędzie… gdzie się da!
2024
Pabianice płyną do Iławy – rejs Gosi i Przemka – 2024
Trasa wielu rejsów i dość znana. Z Nowego Duninowa do Iławy, ale za każdym razem inna. Nigdy się nie nudzi. Nie trzeba płynąć na drugi koniec świata, by doświadczyć tylu rejsowych wrażeń, które wystarczą do następnej zimy.
Pabianicki Klub Sportów Wodnych posiada genialną marinę w Nowym Duninowie. Genialną nie tylko ze względu na klimat i ludzi, ale też idealną do rozpoczęcia takiego rejsu. 649 kilometr Wisły. Dobre miejsce na przygotowania łódki. Przyjazny brzeg. Dla mnie to najbardziej ekscytujący moment. Taki symboliczny, bo trzeba upchnąć na łódce wszystkie zapasy, zatankować paliwo, wodę, dokonać ostatnich napraw, zanim rzuci się cumy.
Wszystkie kłopoty zostają na brzegu i niech tam sobie czekają do powrotu z rejsu.
W głowie, trzeba też przestawić się na tryb rejsowy. Wyrwani z kieratu pracy i codziennych obowiązków, mamy mały problem podczas pierwszych godzin, albo dni. Trzeba nauczyć się wypoczywać i czerpać przyjemność z obcowania z Wisłą. Rzeką ciągle dziką, wymagającą uwagi i skupienia, a łódka niewielka, 6.5 metra. Nie ma żagli, tylko jeden silnik 50 KM. Załoga też skromna. Pływamy sami. Gosia i Przemek.
No to płyniemy
Lubimy polskie rzeki i kanały, ale rejsy zaczynamy co raz to wcześniej. Kiedyś właściwie termin startu był bez znaczenia. Teraz rządzi poziom wody. Na początku czerwca Wisła była jeszcze żeglowna na dolnym odcinku. Bardzo chcieliśmy popłynąć Pętlą Wielkopolską, ale w czerwcu nie było już możliwości zamknięcia całej pętli, mimo, że łódka ma 30 cm zanurzenia. No to płyniemy Wisłą.
Pogoda bardzo niestabilna. Burze nas omijają przez pierwsze dni, ale najbardziej dokucza skwar. Pod daszkiem 35 stopni. Wiatru zero. To w sumie dobrze, bo da się „czytać” rzekę. Widać przeszkody i mielizny. Tylko ten upał. Śluza Włocławek zawsze robi wrażenie swoją wielkością. Natomiast wyjście z niej i przejście dolnego awanportu, przyprawia o dreszcze. Płytko i zielsko jakieś. Pierwszy przystanek za śluzą Włocławek na 711 kilometrze. Dobre miejsce do spędzenia nocy na lewym brzegu. Tam rządzi kapitan Sławomir Handziuk. Zawsze przed rejsem dzwonimy i pytamy o sytuację pod Ciechocinkiem, a Sławek, od lat cierpliwie odpowiada. Skarbnica wiedzy o rzece i pływaniu. W końcu to kapitan.
Przygody zaczynają się, gdy kończy się planowanie.
Mieliśmy zatankować w Bydgoszczy. No dobra, ja miałem zatankować i tak sobie zaplanowałem. Wejdziemy Brdą do centrum miasta i spędzimy noc pod Operą. Tam spokojnie doleję paliwa. Wiatr się wzmaga. Temperatura spada. Burza nas goni, ale na pewno zdążymy wejść do śluzy Brdyujście. Zapomniałem tylko, że trzeba się konsekwentnie trzymać lewego brzegu. Płynąc blisko prawego
brzegu, szlakiem nawigacyjnym, zorientowałem się, że mijamy wejście do kanału. Nawet pamiętałem, że na środku Wisły jest mielizna. Postanowiłem odbić w lewo na Brdę, bo na pewno się uda i oczywiście weszliśmy na końcówkę piaszczystej mielizny. Burza naprawdę blisko. Wiatr tężeje, a my bujamy kadłubem i próbujemy znaleźć głęboką wodę. Nawet niezbyt się zamoczyłem spychając łódkę. Nurt już nas niesie, ale jeden błąd pociąga za sobą drugi. Zabrakło paliwa jakieś 200 metrów przez mostem. Dryfujemy, podpora mostu się zbliża, a wiatr jest już na tyle silny, że zwiewa tankowane paliwo z wylotu kanistra. Oczywiście, że wszystko się udało. Silnik zaskoczył, ale było nerwowo. Niepotrzebna sytuacja. Przybiliśmy do miejskiego nabrzeża Fordonu. Zamykaliśmy namiot
w burzowym szkwale i pierwszych kroplach ulewy.
Wisła
Wisła zawsze miała dla mnie urok rzeki dzikiej. Genialne widoki. Morenowe wzniesienia.
Pocztówkowe miasteczka. Takie poczucie, że masz to tylko dla siebie, bo ruch znikomy. Spotkaliśmy tylko trzech kajakarzy i stateczek RZGW. Ten zapach, gdy rzeka wspaniale pachnie wodą, jak jesienny las grzybami. Nie jestem przesadnie romantyczny, ale zachód słońca w Grudziądzu, był jak najlepsze widowisko laserowe. Pastelowe barwy, ich niezwykłe nasycenie i kolumny światła przedzierające się przez podświetlone na czerwono chmury. To wszystko dla nas? Warto odwiedzić Grudziądz, także ze względu na przyjazną i funkcjonalną marinę. Taki dobry port. Wietrze daj już spokój. Chyba chcemy już skończyć Wisłę. Temperatura znośna, ale wiatr 3-4 B i się wzmaga. Szkwały jakieś chodzą po wodzie. Niby wszystko jest dobrze. Łódka się słucha. Silnik gra miarowo. Tylko rośnie taki podświadomy niepokój. Płyniemy precyzyjnie szlakiem, od brzegu do brzegu. Są jednak takie odcinki,
gdzie falka się rozpędza. Nie widać na wodzie tego co wcześniej było oczywiste. Albo, że jakaś przeszkoda pod wodą marszczyła nurt, albo, że granica mielizny przesunęła się o kilka metrów. Rośnie skupienie, a maleje margines bezpieczeństwa. Do tego zrobiło się burzowo, więc woda ma stalowy kolor i układają się długie falbanki piany. Jeśli ktoś pływa w miarę często Wisłą, posiada jakąś tam umiejętność „czytania rzeki”. Natomiast są to raczej podstawy czytania ze zrozumieniem i daleko nam do profesjonalizmu. Liczymy kilometry pozostałe do Białej Góry. Tam, za śluzą czeka spokojny i leniwy Nogat. Wiatr się wzmaga, a z nim fala. Już chlapie na szybę, a podmuchy nerwowo szarpią namiotem. Żeglarze się pewnie lekko uśmiechają, bo wtedy zaczyna się pływanie, ale my jesteśmy na wakacjach i liczymy na spokojny wypoczynek. Na Wiśle naprawdę nie ma do kogo zadzwonić, gdy zdechnie silnik. W sytuacjach awaryjnych oczywiście 112, ale to jużostateczność, gdy potrzebny jest ratunek. Nam, po tym szarpaniu, odłączył się silnik od cięgna steru, ale to stało się już
na Nogacie. Straciliśmy więc silnik i ster jednocześnie. Naprawa była banalna, trwała kilka minut, ale na spokojnej wodzie, gdzie nie ma nurtu i zafalowania. Piszę o tym z takim przejęciem, bo żaden ze mnie mechanik, no może żona ma większy talent. Uff, już widać Białą Górę. Wysoki prawy brzeg, ale żeby wejść do śluzy, trzeba ostrożnie ominąć zerwaną ostrogę, daleko sięgającą w nurt. I została ostatnia przeszkoda, bo żeby wejść do śluzy trzeba pokonać jakieś pływające pniaki, gałęzie, a na środku podejścia piętrzą się dumnie takie dwie, małe piaszczyste wysepki. Śluzowanie też unikalne, bo po obu stronach ten sam poziom wody, więc trwa minutę. No i jesteśmy na Nogacie. Cisza. Spokój. Zero wiatru. Sympatyczna marina i bezpieczne miejsce na nocleg. 886 kilometr Wisły. Przepłynęliśmy raptem 237 kilometrów, więc żaden wyczyn turystyczny, czy sportowy. Ale my
czujemy się dumni. Te wiślane pejzaże zostaną długo pod powiekami.
Tak bardziej technicznie. Nurt na Wiśle 4-5 km/h. Poziom wody absolutnie wystarczający, jeśli płynie się szlakiem. Gdy wypływaliśmy, na tamie we Włocławku, Wisła miała stabilny przepływ 600 m3/sek. Taki stabilny przepływ miała przez cały tydzień poprzedzający rejs. Raz zaliczyliśmy mieliznę, ale na własne życzenie. Tankowanie w Duninowie i w Grudziądzu. Tak samo zakupy. Spalanie w okolicach 2 litrów na godzinę. To dzięki nurtowi rzeki. Płynęliśmy trzy dni, po 5-8 godzin dziennie. W sumie można byłoby płynąć i tydzień, lub dłużej. Zawsze można zwiedzić Grudziądz, Toruń, Bydgoszcz, zamek w Gniewie. Można też ominąć te wszystkie miasta i nastawić się na dzikie biwaki pod pięknymi gwiazdami. Co kto lubi. My mieliśmy dwa tygodnie urlopu, więc popłynęliśmy dalej na północ. Prawda, że to dobrze brzmi ? Popłynęliśmy na północ !
Biała Góra
Biała Góra to klimatyczna i kameralna marina. Dobry slip. Przyzwoity standard. Dobry start na Pętle Żuławską. Ciekawsza trasa to oczywiście Wisłą do Szkarpawy lub do Gdańska, ale teraz potrzebujemy wypoczynku, a Nogat to spokojny 62 kilometrowy odcinek. Klika ciekawych miejsc na biwak. Oczywiście Malbork na trasie, ale co ważniejsze, są też śluzy. Warto wcześniej zacząć, by nie utknąć pomiędzy nimi. Cel na najbliższe dni ? Sztutowo i spacer plażą. W Białej Górze spotykamy dwóch sterników z Łodzi: Franka i Krzysztofa. Płyną odkrytymi aluminiowymi łódkami motorowymi.
Popłyniemy kilka dni razem. Będzie raźniej i bezpieczniej. I ta decyzja okazuje się niezwykle trafna, bo jeszcze przed Malborkiem musimy uporać się z trzema prostymi, ale z awariami. Naprawiamy jednak na spokojnej wodzie i wspomagamy się wzajemnie. Teraz to już tylko sama przyjemność. To naprawdę rejs turystyczny. W odróżnieniu od „rejsów traktorzysty” gdzie spędza się przy sterze po 10 lub więcej godzin, czerpiemy wielką frajdę z radosnego pływania. Bez napięcia i nadmiernego pośpiechu. Trasa przepiękna. W zasięgu Zalew Wiślany. Docieramy Szkarpawą do Rybiny. Potem Wisłą Królewiecką jeszcze kilka kilometrów i można pomyśleć, że jesteśmy nad morzem. Nie do końca, bo to Zatoka Gdańska. Sztutowo jest spokojną miejscowością. Jest gdzie zacumować. Do plaży
pół godziny spacerem. Kąty Rybackie w sąsiedztwie. Można tam spędzić kilka dni, nie narażając się na nudę. Warto się zatrzymać przy moście Czterech Pancernych, przy gminnym pomoście. Chwała lokalnemu samorządowi za pomysł jego budowy, ale pomost okupują miejscowe łódki, bo miejsce darmowe. Taka fajna miejscówka, a dla nas punkt zwrotny. Trzeba złapać trochę oddechu, pospacerować, zakupy, a potem zebrać się i popłynąć do Elbląga.
Obierz kurs na Iławę
Do Elbląga trzeba płynąć kilka godzin. Trzeba też wracać po własnych śladach, bo znowu do
Szkarpawy, a Nogatem do Kanału Jagiellońskiego. Kanał zawsze sprawia nam wielką frajdę ciekawymi widokami oraz pewną iluzją, złudzeniem, bo zmierzając w stronę miasta ma się wrażenie płynięcia w dół. Przynajmniej ja tak mam. Jesteśmy nastawieni bardziej na dzikie biwaki i kontakt z przyrodą, ale jak tu nie zatrzymać się na noc w Elblągu ? Prawdziwy port! Może nie gigant, ale mijamy kilka całkiem sporych statków morskich. W marinach można wybierać. Miasto zaprasza wodniaków pięknym nabrzeżem z widokiem na starówkę. Miejsce bezpieczne, choć licznie odwiedzane przez turystów. Można liczyć na pomoc, przesympatycznych panów obsługujących mosty zwodzone. Doradzą, podpowiedzą, pogadają, ale też zatankują wodę, która jest dostępna na nabrzeżu. Stacja benzynowa
w pobliżu. Sklepy także. Kupujemy jeszcze dodatkową butlę z gazem do lodówki i rano w drogę. Zapowiada się naprawdę pracowity dzień, bo czekają nas pochylnie.
Pochylnie
Zawsze dostarczają wielu wrażeń. Na przykład czy coś się nie zepsuje ? Czy będzie duży ruch ? Trzeba się sprężyć i poświęcić jeden dzień, by zakończyć dzień w jakimś sensownym miejscu. Zanim jednak wpłynie się na pierwszy wózek, cudowne Jezioro Drużno. Płytkie, zarastające, mnóstwo ptaków. Tam mają prawdziwy raj. Nie da się zboczyć ze szlaku, bo płynie się wąskim przejściem pomiędzy morzem zieloności. No i są pochylnie. Pokonywaliśmy je wiele razy, ale zawsze dostarczają małego dreszczyku
emocji. Trzeba się skupić. Niby nic, bo praca na cumach i manewry powtarzalne, ale zawsze jest to mała nerwówka. Skupienie i precyzja, bo wiatr potrafi zepsuć rutynę. Nawet napisałem kartkę i przykleiłem ją nad sterem. „Pamiętaj podnieś silnik”. Raz nie podniosłem, ale dawno temu. Pochylnie nagradzają jednak pięknymi widokami i niepowtarzalnym urokiem zabytkowej infrastruktury. Taki rejs po trawie, gdy wózek z łódką wędruje pomiędzy polami i łąkami. A o podniesieniu silnika warto pamiętać, bo wózek, mimo, że wolno, ale nieubłaganie ponosi łódkę z wody i osadza ją na swoim dnie. Można sobie narobić problemów. Pochylnie cięgle działają, ale sam kanał zarośnięty, zaśmiecony. Biała żegluga pływa z Elbląga tylko do ostatniej pochylni, więc tuż za nimi zaczyna się prawdziwa dzicz. Narzekałem na źle utrzymany kanał ? Ha! Dalej robi się naprawdę egzotycznie. Zmienia się całkowicie przyroda. Zieleń ma jakiś inny odcień. Taki bardziej głęboki. Drzewa pochylają się nad lustrem wody. Miejscami płynie się w zielonym tunelu z liści. Magia. Odrealnione miejsce, bo ruch turystyczny nie istnieje. Wszystko zarośnięte, dzikie. Taka nagroda po
zgiełku miasta i plażowych atrakcjach. Niestety niedługo zrobi się znowu gwarno. Mijamy Małdyty. Skutery i motorówki atakują. Jezioro Ruda Woda jest genialne, bo im dalej na południe tym mniej ludzi. Brzeg niedostępny. Jezioro rynnowe, więc głębokie piękne i dostojne. Można dopłynąć bezpiecznie do brzegu, ale jesteśmy zmęczeni więc z ulgą wpływamy do bezpiecznej zatoczki Jeziora Ilińskiego. Tam jest taki sekretny pomost harcerski, a ja mam do tego miejsca sentyment, bo tam jeździłem na pierwsze obozy harcerskie. Woda czysta i ludzi nie ma. Kolacja prosta, bo jesteśmy zmęczeni jak psy, ale w takim miejscu smakuje jak w najlepszej restauracji.
Miłomłyn
Radość, że tak daleko dotarliśmy, ale też mały smuteczek, bo wiemy, że właściwie jesteśmy u celu. Nie trzeba się już nigdzie spieszyć. Popłyńmy trochę bez celu. Pozwiedzajmy brzegi. Zajrzymy też w zakątki i zatoczki gdzie nigdzie nie byliśmy. Dla mnie taki rejs jest synonimem włóczęgi, więc powoli zwiedzamy tajemnicze miejsca. Trzeba się nacieszyć przestrzenią i zapachem jeziora. Nocleg zaplanowaliśmy w Miłomłynie. Jest tam miejska keja, blisko stacji benzynowej i małego marketu.
Dobre miejsce na spotkanie z naszym przyjacielem poznanym wiele lat temu na Jezioraku.
Rozmawiamy jakbyśmy widzieli się wczoraj, a przecież minęły dwa lata od tego rejsu. Mariusz zaprasza nas do domu, ale nas ciągnie znowu na wodę. Mamy chorobę lądową ! Zamknięte pomieszczenia stają się klaustrofobiczne. Kiwa się w głowie. Bez przesady, ale zauważalnie. Nie będziemy jednak spać na miejskim pomoście w Miłomłynie. Za dużo tam młodych ludzi i alkoholu. Jest już prawie ciemno, ale uciekamy w ostatniej chwili na teren śluzy Miłomłyn. Teren ogrodzony, latarnia. Czujemy się bezpieczni.
Jeziorak
Na Jezioraku można spędzić nawet dwa tygodnie i niespecjalnie się nudzić. Nam jednak zostało kilka dni, więc powoli trzeba jednak kierować się na Iławę. Bez pośpiechu jednak. Powoli smakujemy kanał prowadzący do jeziora. To naprawdę inny świat. Już po wypłynięciu z Miłomłyna, drzewa zamykają się nad wodą i płynie się podziwiając jeszcze dzikie miejsca. Jasne, że cywilizacja wciska się nawet w takie miejsca, ale dla mieszczuchów to miejsce wydaje się prawie dzikie. A największe wrażenie robią zimorodki. Takie kolorowe strzały. Polskie kolibry. Przynajmniej w mojej wyobraźni. Mimo, że to jeszcze czerwiec to głębokość kanały nie powala. Metr, no może kawałkiem. Szału nie ma. Z ulgą wypływamy na Zatokę Kraga. Jeziorak wita pięknym słońcem i zdecydowanym wiatrem. Trzy do czterech. Trzeba uciekać w cień wysp, bo tam mniej wieje. I mieliśmy rację. Wiatr tężał. Nasza łódeczka nie jest zbyt dzielna. Na szczęście na Jezioraku jest kilka wysp, a na każdej kilka pomostów.
Za nami, godzinę później spłynęli żeglarze na antilach. Ich zdaniem wiało już ponad pięć. Mimo dość wczesnej pory, sprawiło nam to pewną przyjemność, bo bez zbytnich wyrzutów sumienia mogliśmy otworzyć butelkę wina zachowaną na specjalną okazję. A propos wina. W Elblągu mieliśmy pierwszą w życiu, policyjną kontrolę trzeźwości przeprowadzoną na wodzie. Było miło i sympatycznie, jak to na wodzie. Tak sympatycznie nie porozmawiacie z drogówką na autostradzie. Przy okazji, można dużo się dowiedzieć o sytuacji na szlaku, miejscowych zagrożeniach itd.
Czerwiec to nie sezon
Siemiany warto zobaczyć choć raz. Taka miejscowa atrakcja, ale mimo czerwca i pięknej pogody wszystko pozamykane. W sklepach pustki, knajpy i smażalnie pozamykane. Ruch znikomy. W marinach stoją samotne jachty. Smutek. Na pocieszenie, kupiliśmy sandacza w miejscowym gospodarstwie rybackim. Dziękujemy Ci sandaczu, byłeś bardzo smaczny.
Jeśli ktoś szuka choć odrobiny samotności, to czerwiec jest dobrym miesiącem na Jeziorak. Dni długie i w sumie dość pusto. Kończąc rejs, powoli płynęliśmy w stronę Iławy. Na brzegach dziesiątki i setki jachtów, czekających na żeglarzy. Zdecydowana większość to czartery. Łatwo je poznać po nadmiarowej ilości odbijaczy na burtach. Dobry to był rejs. Żaden wyczyn, a taka turystyczna włóczęga, która kończy się w Iławie. Port wygląda zdecydowanie dobrze i jest prawdziwym portem.
W pobliżu nawet stacja benzynowa dla wodniaków. Naszą przygodę mogliśmy sprawnie zakończyć, bo przyjechał po nas swoim samochodem Komandor J.K. Boruta. Sprawne slipowanie i po kilku godzinach zamknęliśmy naszą pętlę. Andrzej zabrał nas na przyczepie do Nowego Duninowa, gdzie zaczęliśmy nasz rejs, dwa tygodnie wcześniej. Tak też symbolicznie Zgierz połączył się z Pabianicami, a te dwa kluby są przecież sąsiadami na brzegu Zalewu Włocławskiego. To jedynie takie miejsce gdzie z Pabianic do Zgierza idzie się dwie minuty. Dziękujemy Andrzeju ! Jesteśmy już w „domu”. Jeszcze pod powiekami widoki Jezioraka, jeszcze buzują wspomnienia rejsowe, ale ważne, że wszystko się udało,
bez strat, poważniejszych awarii i kontuzji. Szacunkowo, zrobiliśmy 500 kilometrów rzekami, jeziorami i kanałami. Teraz trzeba trochę odpocząć i zacząć planować następny rejs w przyszłym roku.
Może Pętla Wielkopolska ?
Gosia i Przemek